Świętowanie nie od parady


Ponoć w tym roku Święto Niepodległości zniszczyli Polakom uczestnicy warszawskiego marszu i lewaccy bojówkarze z Niemiec. Pomijając medialną manipulację, którą obrósł tegoroczny 11 listopada śmiem twierdzić, że Polacy sami sobie zniszczyli ten dzień. Owszem, w wielu miastach odbyły się "bezkrwawe" marsze, parady, koncerty, pikniki, wciąż jednak bliżej temu naszemu świętowaniu do szkolnej akademii, aniżeli do autentycznej radości. W porównaniu z przygnębiającymi martyrologicznymi obchodami z lat 90-tych jest to jakiś postęp (głównie dzięki różnym pasjonatom historii), ale wciąż wiele jest do zrobienia.

18 listopada byłem w Rydze. Na każdym budynku powiewały flagi narodowe. Łotysze obchodzili Dzień Proklamowania Republiki Łotewskiej. Początek dnia nie zaskoczył mnie niczym nadzwyczajnym. Parada wojskowa nie przytłoczyła mnie swoim ogromem. Przemaszerowało kilkanaście plutonów, przejechało kilka samochodów z działami polowymi, nad głową przeleciały 3 helikoptery (czyli 50% łotewskiej floty powietrznej). Czołgów nie było (bo ich Łotwa nie ma). Nic specjalnego i nic dziwnego zarazem. Łotwa potęgą militarną nie jest.

Nie zaskoczył mnie również marsz tysięcy łotewskich nacjonalistów, którzy przeszli z pochodniami (miał ją niemal każdy) pod Pomnik Wolności. Nie było zadym. Nikt nie protestował. Nawet Rosjanie siedzieli cicho. Należy jednak mieć na uwadze fakt, że łotewski nacjonalizm różni się znacznie od polskiego. Nie jest zdominowany przez subkultury, ma reprezentację parlamentarną a silne przywiązanie do tradycji ludowych przyciąga wiele dziewcząt. Czy u nas ktoś wyobraża sobie, aby 50% uczestników Marszu Niepodległości stanowiły kobiety? Czasem można odnieść wrażenie, że 90% polskich patriotów to mężczyźni, w dodatku single.

Marsz zorganizowany przez nacjonalistów z "Visu Latvijai!" ("Wszystko dla Łotwy!") trwał półtorej godziny. Zakończył się na Placu Wolności, gdzie chórzyści z różnych stron Łotwy śpiewali podniosłe pieśni a punktualnie o 20.00 swoje politycznie poprawne przemówienie wygłosił Prezydent Andris Berzinš (na szczęście nie było ono długie). Gdy skończył ludzie zaczęli się rozchodzić.

Do tej pory wszystko przebiegało standardowo, może trochę normalniej niż u nas, bez obcych bojówek i paranoicznego lęku przed pochodniami. I już myślałem, że Łotysze niczym mnie nie zaskoczą, gdy nagle spostrzegłem, że nie tylko uczestnicy marszu wyszli na ulice Rygi. Tak zatłoczonego miasta dawno nie widziałem. A to był dopiero początek niespodzianek.

Cała Ryga została podświetlona. Wszystko co mogło świecić - świeciło (nawet to co zwykle nie świeci). W parku płonęło tysiące lampionów. Jedna z głównych magistrali Rygi została zamknięta dla ruchu samochodowego. Stare łotewskie piosenki płynęły z głośników. Ludzie tańczyli na ulicach. To co szczególnie mnie zdziwiło to ogromna liczba dzieci. Można było odnieść wrażenie, że cała Łotwa wyszła na ulice Rygi, aby świętować niepodległość. Atmosfera była podniosła, daleka jednak od patosu. Ciężko ją oddać słowami. To tak jakby połączyć święto narodowe z Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem. Wyczuwało się autentyczną radość, taką jaką przeżywa się podczas rodzinnych uroczystości - radość wprost proporcjonalną do naszego smutku tuż po katastrofie smoleńskiej.

To co zobaczyłem na Łotwie 18 listopada wprawiło mnie w zdumienie. Dwumilionowy naród, bez ogromnej armii, mocno odczuwający skutki kryzysu potrafił świętować swoją niepodległość w sposób niespotykany w o wiele większej Polsce. Tego szczerze możemy pozazdrościć Łotyszom. Zwłaszcza, że ich naturalna radość była w kolorze narodowej flagi a nie w tęczowych barwach postępu lansowanych u nas przez Krytykę Polityczną.


R E K L A M A